To był czas spazmów i gorączki. Skąpaną w lawie Ziemię bombardowały spadające z niebios kawałki kosmicznego gruzu. Wyglądała jak rozgrzana do czerwoności kula. Z czasem nauczyła się wytwarzać wokół siebie atmosferyczny gazowy kokon, dzięki czemu para uległa kondensacji i powstały oceany. Aż w końcu Ziemią zaczęły wstrząsać dreszcze – z rozgrzanej kuli zmieniła się w kulę mroźną. Przez ten cały czas na niebie można było dostrzec blade promyki Słońca. Podobno w miarę stopniowego nagrzewania się tej migocącej gwiazdy, rozrzedzała się warstwa gazów cieplarnianych na Ziemi. To zapobiegło nagłemu wzrostowi temperatury i sprzyjało utrzymaniu optymalnej temperatury umożliwiającej rozwijanie się życia.
Ktoś kłamie
Istnieją jednak dane oparte na obserwacjach meteorytów (noszą ślady małej ilości promieni kosmicznych, co wskazuje na wiejący wówczas duży wiatr słoneczny), które pokazują, że Słońce nie nagrzewało się stopniowo. Mówi się, że już w czasie, gdy Ziemia była gorącą lawą, było tak potężne, że mogło jeszcze dolać oliwy do ognia, a gdy stała się lodowatą kulą – mogło doprowadzić do jej zamarznięcia. Co by to oznaczało dla nas? Nasi pradziadowie narodziliby się miliard lat później, a my dziś bylibyśmy zaledwie nicieniami – micetofagami albo co najwyżej bardziej rozwiniętymi pantofagami. Słowem – nie stalibyśmy wyżej na szczeblu ewolucji niż robaki, które obecnie – czasem bezwiednie i beznamiętnie – rozdeptujemy.
Cud
Czy więc cztery miliardy lat temu wydarzył się cud rodem z Kany? Chrześcijanie mają swoje uzasadnienia – to hipoteza boskiej interwencji. Bóg „uspokoił” Ziemię, a potem – z pomocą Adama i Ewy – dał początek rasie ludzkiej. Ale są i tacy, którzy wysuwają hipotezę mgławicy – z wielkiego obłoku cząsteczkowego powstało Słońce, które rozrzuciło ten pył wokół siebie i w ten sposób powołało do życia Ziemię; dawało jej tyle światła i ciepła, ile potrzebowała, aż w końcu z tego związku powstało znane nam życie. Jednak chyba najbardziej twórcza jest teoria Słońca duchowego. Według jej zwolenników, nie jedno, a dwa Słońca są w naszym Układzie Słonecznym. Jedno wspiera nas w kwestiach duchowych, drugie odpowiada za naszą fizyczność. Mimo że uroku tej hipotezie odmówić nie sposób, to jednak może warto pokusić się o kilka przesłanek naukowych. Głos oddajmy słynnemu chemikowi – Jamesowi Lovelockowi. Dowodził on, że Ziemia żyje – tak jak my – i reguluje swoją temperaturę – kiedy jej za gorąco, stara się ochłodzić, a gdy jej za zimno, się ogrzewa. Właśnie po to te cztery miliardy lat termu stworzyła sobie przytulny kokon, a pod nim mikroby, które pompowały do atmosfery niezbędne związki chemiczne.
A co z nami?
I co potem? Kiedy my powstaliśmy? Zabrzmi nieprawdopodobnie, ale… Słońce zapłodniło Ziemię swoimi promieniami. Ale dopiero po upływie eonów lat, a dokładniej 3,5 miliarda lat, i licznych zmianach geochemicznych, technologicznych, fizycznych i o jakich tylko można jeszcze usłyszeć, pojawiła się gruba ryba w tym ekosystemie – przereklamowany pan swojego losu – człowiek. Przygląda się pociskom plazmowym, rozbłyskającym pięknym zorzom, a potem to wszystko pilnie rejestruje i analizuje. Następnie tworzy wykresy i czeka. Na co? Obecnie Słońce weszło w maksimum swojej aktywności. Być może będzie to nawet cykl aktywności z podwójnym maksimum. To może ten nasz samo stanowiący o sobie człowiek czeka na gorącą potrawkę z ludzkiego mięsa?
Na podstawie książki „Słoneczny kataklizm” Lawrence E. Joseph
Autor: Beata Jarmuszewska