Buddyjski mnich Thich Quang Duc 16 czerwca 1963 roku złożył samego siebie w ofierze w centrum Sajgonu. Wiele źródeł podaje, że Quang Duc podpalił się, aby zaprotestować przeciwko religijnym prześladowaniom buddyjskich mnichów w państwie Diema, a nie przeciwko samej wojnie w Wietnamie. Niemniej jednak, Diem nie byłby u władzy, gdyby nie interwencja Stanów Zjednoczonych w tym państwie. Spokojnie siedząc w płomieniach, tak jakby unosił się na kwiecie lotosu, ten niesamowicie mężny mnich oddał życie, by doprowadzić do zmian w świadomości ludzi i sprawić, że zwrócą oni uwagę na brutalną wojnę oraz represyjny reżim polityczny.
Twarz Thich Nhat Hanha zmienia się, kiedy mówi dziś o tym mnichu. Nie jestem w stanie dokładnie opisać tej zmiany. Mogę jedynie stwierdzić, że Thây wygląda tak, jakby obserwował płonącego mnicha w chwili obecnej. Zapada długa cisza. Jest cicho jak makiem zasiał. Ogrom owego aktu samoofiarowania wisi w powietrzu. Thây stwierdza cicho, że Thich Quang Duc siedział spokojnie w ogniu, tak jakby unosił się na kwiecie lotosu.
Dziennikarz David Halberstam był świadkiem tego wydarzenia: „(…) buddyjski mnich siedzi spokojnie jak kamień, choć ogarniają go płomienie. Jego ciało zaczyna powoli więdnąć i schnąć, jego głowa czernieje i ulega zwęgleniu. W powietrzu czuć zapach płonącego ciała (…). Byłem zbyt zszokowany, by się rozpłakać”.
Thich Nhat Hanh dostrzegł w samoofiarowaniu owego mnicha głębsze przesłanie: „Kiedy Thich Quang Duc zrobił z siebie ludzką pochodnię, cały świat zauważył, że Wietnam płonie i że trzeba coś z tym zrobić”.
Zanim Thây opowiedział o tym niesamowitym akcie dzielnego mnicha, wspomniał podczas dzisiejszego wykładu o tsunami, podczas którego w Azji w 2004 roku poniosło śmierć wielu ludzi. Dla Thâya ta katastrofa miała głębsze znaczenie. Uważał ją za katalizator: spowodowała, że zaczął myśleć o tych, którzy zginęli podczas wojny w Wietnamie, jego kraju rodzinnym.
Od razu nadstawiam uszu. Zaledwie kilka dni temu, gdy Thây mówił o znaczeniu zdawania sobie sprawy z prawdziwości cierpienia na świecie, przypomniałam sobie mój pobyt w Indiach podczas katastrofalnego tsunami. A teraz mistrz zen mówi o tej właśnie katastrofie.
Wówczas, 26 grudnia 2004 roku, przebywałam w położonym na południu Indii nadmorskim mieście Ćennaj. Był szósty dzień dziesięciodniowego milczącego odosobnienia medytacyjnego – przez cały kurs nie mogliśmy się odezwać nawet słowem. Kiedy uderzyła wielka fala, organizatorzy postanowili nie przerywać ciszy, co oznaczało, że żaden z uczestników odosobnienia nie został poinformowany o katastrofie. Przez cztery długie dni moja rodzina w Kanadzie martwiła się o moje bezpieczeństwo. Linie telefoniczne w Indiach zostały zablokowane, ponieważ tysiące ludzi na całym świecie próbowało nawiązać kontakt z bliskimi. W rezultacie, wiele rodzin, w tym także moja, nie mogło się niczego dowiedzieć.
Kiedy 30 grudnia kurs medytacyjny dobiegł końca, zniesiono zakaz odzywania się i wszyscy uczestnicy dowiedzieli się o katastrofie. Było to dość dziwaczne zakończenie odosobnienia. Rozpaczliwie próbowałam się dodzwonić do Kanady, ale linie telefoniczne wciąż były zablokowane. Wreszcie udało mi się przekonać operatora, że muszę wykonać pilne połączenie. Kiedy usłyszałam w słuchawce głos mojego starszego brata, Davida, poczułam ulgę i od razu wybuchłam płaczem. Okazało się, że mój brat właśnie miał wsiadać na pokład samolotu lecącego do Indii, aby szukać swojej jedynej siostry. Tamtego dnia przeprowadziliśmy rozmowę, której nigdy nie zapomnę. Jako bracia i siostry często traktujemy miłość i wsparcie rodzeństwa jako coś oczywistego, ale kiedy nadchodzi kryzys, wskutek którego wszystko może na zawsze ulec zmianie, okazujemy uczucia znacznie bardziej wylewnie. Mówimy sobie wtedy o tym, jak bardzo się kochamy. Podczas tej cudownej rozmowy telefonicznej zapewniłam brata, że jestem bezpieczna, i cieszyłam się, że mu ulżyło, choć w dalszym ciągu oddzielał nas od siebie ocean.
„Niczym kwiaty lotosu w morzu ognia, jesteśmy otoczeni cierpieniem, ale zachowujemy swoją wolność”.Thich Nhat Hanh porównuje posiadaną przez Thich Quang Duca umiejętność zachowywania spokoju – nawet wtedy, gdy płomienie przypiekały jego piękną głowę – do naszej możliwości dzielnego stawiania czoła otaczającemu nas cierpieniu. Spłonięcie żywcem wiąże się z doświadczeniem koszmarnego bólu. Umiejętność zniesienia tych niewyobrażalnych męczarni z godnością i opanowaniem to siła, której niemal nikt z nas nie jest w stanie w sobie odkryć. Mając w wyobraźni obraz płonącego mnicha, czuję wzbierającą we mnie odwagę i zaczynam rozumieć, że trzeba być dzielnym, by przyjąć schronienie w swojej mądrej jaźni.
Thây potrafi w delikatny, ale stanowczy sposób podkreślać najważniejsze informacje. W ciągu minionego miesiąca wielokrotnie zalecał nam, bez krytykowania kogokolwiek, abyśmy nie wyolbrzymiali swojego bólu, ponieważ tego rodzaju amplifikacja jest destrukcyjna. Thây posługuje się metaforą bycia ugodzonym strzałą. Oczywiście, pierwsze trafienie spowoduje ranę lub ból. „Jeśli jednak później w tę samą ranę trafi druga strzała, twój ból będzie znacznie silniejszy. Ta amplifikacja przypomina właśnie drugą strzałę. Nie powinniśmy pozwolić, by druga strzała nas trafiła. Pierwsza strzała to nasza rozpacz i gniew wywołany bólem, który towarzyszy pierwszemu trafieniu”. Thây podkreśla, że jeżeli pozwolimy się trafić drugiej strzale, odczuwany przez nas ból może być dwa razy bardziej dotkliwy, ale równie dobrze może być nawet dziesięć razy bardziej dotkliwy. „Druga strzała może sprawić, że będziesz cierpieć znacznie, znacznie bardziej. Rozpacz jest niezwykle groźną strzałą”.
Myślę o tym, jak często ja sama wyolbrzymiałam różnego rodzaju bóle i pozwalałam, by trafiały mnie drugie, niezwykle ostre strzały – te męczące myśli i obawy związane z jakimś urazem. Thây sugeruje, abyśmy używali potęgi uważności, aby postrzegać to, co jest. „Właściwa uważność akceptuje wszystko bez osądzania lub reagowania”.Często wyolbrzymiałam to, co jest, tworząc w ten sposób coś, czego nie ma. Najwyższa pora z tym skończyć.Jakiś czas po tym, jak wróciłam do domu z klasztoru, przytwierdziłam do drzwi lodówki zdjęcie protestującego mnicha Thich Quang Duca, na którym siedzi spokojnie w płomieniach przy skrzyżowaniu w centrum Sajgonu podczas wojny wietnamskiej w 1963 roku. Obraz samoofiarowania przypomina mi o śmierci, podobnie jak szkielet z bransoletkami znajdujący się w sali medytacyjnej. Przede wszystkim jednak inspiruje mnie do tego, bym była odważna i nie traciła czasu. Pierwsza przyjaciółka, którą zaprosiłam na kolację po tym, jak umieściłam wizerunek płonącego mnicha na lodówce, nie była w pełni otwarta na przesłanie tego zdjęcia. Nie mogła zrozumieć, dlaczego chcę codziennie patrzeć na tego rodzaju obrazy. Wolę nawet nie opisywać wyrazu twarzy mojego brata Iaina, kiedy wszedł do kuchni.
Thich Quang Duc jest moim memento mori. Przypomina mi o tym, żebym żyła pełniej w każdym momencie, ponieważ to jedyna droga wiodąca do naszego wewnętrznego domu. Wszyscy powinniśmy o tym pamiętać. Nasze życie przelatuje w mgnieniu oka.
Fragment pochodzi z książki Mary Paterson Mnisi i ja.